piątek, 11 października 2013

One part - Życie za życie

Po raz kolejny Was przepraszam.
Natłok obowiązków, szkoła, konkursy - wśród tego wszystkiego nie znalazłam czasu na napisanie nowej miniaturki. Do tego wszystkiego teatr i powroty do domu po 22.
Myślę, że kolejne opowiadania będą pojawiały się co dwa tygodnie lub częściej - zależy to od tego, czy moja wena nie wyjedzie na wakacje. :)

Pewnie większość z Was zauważyła tytuł: Życie za życie. Na moim blogu pojawiła się już miniaturka o tym samym tytule, to fakt, jednak została ona przerobiona na jeden z konkursów. W ostatnim czasie królują u mnie tematy związane z Violettą, więc ten one part jest napisany na podstawie tego serialu.

W komentarzach wyraźcie swoją opinię,
Clarie

_____________________________________________________________


Tytuł: Życie za życie
Podtytuł "Nic nie dzieje się przypadkiem ~ Oogway"
Autorka: Clarie
Parring: Diegoletta/Dieletta (?) - Diego Chavez i Violetta Castillo





Pochmurne popołudnie w Paryżu. Mimo złej pogody na ulicach panuje tłok. Dziesięć lat temu to miasto przyglądało się tragedii pewnej młodej pary. Niektórzy wierzą, że kiedy pada deszcz - niebo opłakuje tych młodych ludzi.
Francesca Resto mieszka na przedmieściach Paryża. Jest szczęśliwą matką, choć jej synka mogłoby tu nie być, gdyby nie pewna młoda dziewczyna.

~.~

- Mamoo! - Ciszę w mieszkaniu przerwał krzyk czternastolatka.
- Leo, tyle razy cię prosiłam, żebyś nie krzyczał, kiedy pracuję - skarciła go kobieta w średnim wieku.
- Ale mamo - chłopiec ułożył usta w podkówkę.
Kobieta, rozczulona widokiem synka, podniosła się z kanapy, a laptopa odłożyła na stoliczek. Podeszła do chłopca i zapytała:
- Co się stało synku?
- Bo, bo - Leo zaczął się jąkać - Koledzy w szkole powiedzieli mi, że przeze mnie ktoś umarł - powiedziawszy to, chłopiec zaniósł się szlochem.
Kobieta ściągnęła brwi w zamyśleniu. Powinna mu wcześniej powiedzieć, ale przecież on jest taki młody. Nadal jest jej małym syneczkiem.
- To prawda - szepnęła. - Ale nie umarła przez ciebie, tylko przeze mnie.
- J-jak to?
- Chodź - pociągnęła syna za rękę i nakazała mu usiąść na kanapie - muszę opowiedzieć ci historię, która wydarzyła się dziesięć lat temu.
Kobieta wzięła głęboki oddech i zaczęła opowiadać:
- Pewnego letniego popołudnia wybrałam się z tobą na spacer. Miałeś wtedy niespełna cztery latka i byłeś bardzo ruchliwym dzieckiem. Ten spacer wydawał się być idealnym sposobem na zmęczenie cię, żebyś nie rozrabiał w domu.

~.~

Zawsze była drobna, czasem nieśmiała, ale w gruncie rzeczy wyróżniał ją jej głos. Była pełna energii, dopóki pewnego dnia lekarze nie zakazali jej śpiewać. To był jak cios prosto w serce. Znienawidziła lekarzy...
Od tego czasu nie zabierała głosu niepytana, o śpiewaniu nawet nie wspominając. Ludzie jej nie zauważali, przechodzili obok obojętnie. Twierdzili, że jest nic nie warta.
W tym czasie poznała Diego, który okazał się być pomocą w trudnych chwilach. Rozśmieszał ją, pokazał jak na nowo zacząć żyć.
Tworzyli zgraną parę, nawet najwięksi wrogowie nie byli w stanie im zaszkodzić. Jednak pewnego popołudnia ich największym wrogiem okazało się być dziecko.

***

Właśnie wracałam ze spotkania z moim chłopakiem - Diego. Spędziliśmy ze sobą trochę czasu w kawiarni w parku. Szłam uśmiechnięta, nucąc sobie piosenkę Yo soy asi, kiedy na kogoś wpadłam.
- Patrz jak leziesz! – usłyszałam. – Ta dzisiejsza młodzież. Nie ma za grosz szacunku dla starszych.
Spojrzałam na osobę, na którą wpadłam i zamarłam. Była to Francesca Resto we własnej osobie - największa gwiazda w Paryżu. Bąknęłam „przepraszam”, chociaż nie miałam za co, bo to ona razem ze swoimi koleżankami zajmowała całą szerokość ścieżki.
Szybkim krokiem oddaliłam się od kobiet, jednak kilka metrów dalej zauważyłam chłopca. Bawił się przy bardzo ruchliwej ulicy.
Gdzie jest jego matka? - pomyślałam i rozejrzałam się dookoła. Jedyną osobą, która mogłaby być matką chłopca, była panna Resto. Chciałam podejść i powiedzieć coś w stylu, że jest nieodpowiedzialna, ale na to nie było czasu. Zza zakrętu wyjechał samochód i pędził wprost na malca. Nie zastanawiając się, ruszyłam naprzód, byle w porę złapać chłopca.
Tak, udało się, popchnęłam malucha na wysepkę drogową. Upadł bezpiecznie na trawę. Upojona szczęśliwym zakończeniem, zapomniałam zejść z drogi i samochód z całą prędkością uderzył we mnie.
Pamiętam tylko oślepiający blask i odgłosy kłótni.
- Ona popchnęła moje dziecko!
- Resto, ta dziewczyna je uratowała.
- Tak, gdyby nie ona, zostałaby z niego mokra plama na drodze. Powinna być jej pani wdzięczna.
- O Boże, zabiłem ją...
Gdzieś w oddali słychać było nadjeżdżającą karetkę. Zanim straciłam przytomność na dobre, usłyszałam tylko:
- Violuś, nie odchodź… Nie zostawiaj mnie samego…
Po tym nastała tylko ciemność.

                                                                       ***     

     Ocknęłam się w szpitalu. Nic nie widziałam, ale czułam zapach środka dezynfekującego, który był mi bardzo dobrze znany. Nie mogłam poruszyć ręką ani nogą. Oczy też nie chciały się otworzyć. Z moich ust nie wydobywał się żaden dźwięk. Szyję otulał mi kołnierz ortopedyczny.
     Czyżbym była sparaliżowana? - przemknęło mi przez myśl.
Słyszałam pikanie aparatury medycznej. Na łóżku czułam ciężar czyjegoś ciała. Słyszałam czyjś oddech i cichy szloch.
Drzwi do sali otworzyły się z cichym „szsz”, a postać będącą przy łóżku zerwała się na równe nogi.
- Panie doktorze, naprawdę nic nie da się zrobić? – wszędzie poznałabym ten głos, to Diego.
- Niestety, nie. Kręgosłup jest złamany w ośmiu miejscach, mózgoczaszka została naruszona, żeber nie da się poskładać. To cud, że nie doszło do przerwania rdzenia kręgowego.
- A operacja?
- Operacja nie wchodzi w grę. Za duże ryzyko. W tej chwili doprowadzamy tlen do mózgu i płuc, bo pacjentka nie jest w stanie samodzielnie oddychać. Kiedy się obudzi, będzie sparaliżowana w prawie stu procentach.
- Jest jakaś alternatywa?
- Tylko jedna. Śmierć. – Po tych słowach lekarz wyszedł.
W sali został Diego, ja i maszyny podtrzymujące moje życie.
- Nie martw się, kochanie, wyjdziesz z tego. – Mówiąc to, złożył na moim czole pocałunek i wyszedł.
Długo zastanawiałam się nad słowami lekarza - „Tylko jedna. Śmierć.”. Myślami byłam już z rodzicami, którzy zmarli kilka lat temu. Zastanawiałam się, czy to będzie bolało…
Mijały dni i tygodnie. Diego codziennie mnie odwiedzał. Wiedziałam, że jest to dla niego trudne - szpital kojarzył mu się tylko ze śmiercią. Codziennie po jego wyjściu rozmyślałam nad słowami lekarza, które bezustannie krążyły po mojej głowie.
Nadeszła Gwiazdka. Postanowiłam, że zrobię to dziś.
Kiedy Diego mnie odwiedził, był u mnie lekarz. Właśnie kończył obchód. Mój chłopak usiadł na krześle obok łóżka i kiedy całował mnie, zebrałam wszystkie siły, otworzyłam oczy i wyszeptałam:
- Kocham cię.
- Ona mówi!
- To niemożliwe! - Lekarz aż otworzył usta ze zdziwienia.
Nie wiem, kiedy do sali wszedł ksiądz Michał i zabrał głos.
- Cuda czasem się zdarzają, szczególnie w Boże Narodzenie. Medycyna nie może wtedy nic na to poradzić. Przepraszam, ale muszę odwiedzić innych chorych. Obiecuję, że potem tu wpadnę. – Po tych słowach ksiądz wyszedł. Mogłam kontynuować.
- Odłącz mnie.
- Nie! Nie zrobię tego! Nie chcę cię stracić! - po twarzy Diego zaczęły spływać słone krople.
- Męczę się. Tego chcesz Diego? - Starałam się mówić jak najwyraźniej, ale to nie było takie proste, bo ciągle musiałam brać oddech. -Tracisz mnie z każdym dniem.
- Nie odłączę cię! Nie umrzesz, obiecuję!
- Proszę pana, niech pan nie krzyczy. Chodźmy na korytarz.
Obaj wyszli z sali. Przez szklane drzwi widziałam, jak prowadzili ożywioną dyskusję. Docierały do mnie strzępki rozmowy:
- Nie zrobię tego…
- To sposób…
- … nielegalne…
Po kilku minutach wrócili.
- Nie zrobię tego, co jest nielegalne. To nie sztuka odbierać życie, sztuką jest je dawać. – Lekarz pozostał nieugięty.
- Violu, kochanie, nie wiem, co bym bez ciebie zrobił, ale szanuję twoją decyzję. – Jedna, dwie, trzy łzy spadły na moją dłoń. – Wiedz, że zawsze będę przy tobie i nie pozwolę ci umrzeć.  – Czwarta, piąta, szósta. – Spotkamy się tam na górze za kilkadziesiąt lat. Będę silny - dla ciebie. – Teraz krople połączyły się i spływały potokami.
Złapałam Diego za rękę. Zanim mnie puścił, coś dziwnego stało się z moim ciałem. Zaczęłam się trząść, a pikanie aparatury medycznej przybrało na sile.

                                                                       ***

Kazali mi wyjść z sali. Domyśliłem się, że coś niedobrego dzieje się z Violą. Na ekranie urządzenia pojawiło się „0” i  taka długa prosta kreska.
Za dużo razy w moim krótkim życiu bywałem w szpitalu. Schemat był ten sam - utrzymujemy ją przy życiu, ale i tak umrze. Nie ma żadnych szans.
W tym wypadku również wiedziałem, co to oznacza.
Przez szybę widziałem lekarzy walczących o życie mojej najdroższej. Niestety, bezskutecznie.
Kolejne deja vu. Kolejna przegrana.
Kiedy pozwolono mi wejść do sali, doktor powiedział:
- Przykro mi. – wyłączył aparaturę. – Siostro, czas zgonu – popatrzył na zegarek – ósma trzydzieści dwie. – Zwrócił się do mnie. - Niech pan przyjdzie do mnie do gabinetu. Trzeba podpisać kilka papierków. – Po tych słowach wyszedł z sali.
Zostaliśmy tylko we dwoje. Ja i Violetta, nie licząc pielęgniarki, która stała w kącie... Tak powinno być zawsze, ale nie będzie.
Byliśmy zupełnymi przeciwieństwami, przynajmniej w wyglądzie. Ona niska, drobna, ja – wysoki i umięśniony. Za to wnętrze mieliśmy bardzo podobne, prawie takie samo. Lubiliśmy poezję Frosta i filozofię Heraklita. Kochaliśmy śpiew, a nienawidziliśmy lekarzy. To nas połączyło.
Nie wiem, ile tam siedziałem, ale w końcu odwiedził nas ksiądz Michał.
- Za późno – powiedziałem.
- Nigdy nie jest za późno na wiarę w Boga. Szczególnie w Boże Narodzenie, kiedy to się narodził w Betlejem.
- Przepraszam, ale muszę już iść.
Wyszedłem z sali, zostawiając osłupiałego księdza i skierowałem się do gabinetu. Jak otępiały podpisałem dokumenty dane mi przez doktora. Zapamiętałem tylko jedno zdanie: "Zatrzymanie akcji serca, spowodowane długotrwałym wysiłkiem".
Czyli równie dobrze mogła się nie budzić. Mogła w ogóle nie potwierdzać swoich uczuć do mnie. I tak byłaby martwa.
Potem wyszedłem z ciepłego szpitala w mroźną, ciemną zimową noc. Śnieg skrzypiał przy każdym moim kroku.
Pamiętam tylko, że doszedłem do domu, a ojciec powitał mnie z ponurą miną. Pewnie już wiedział…

                                                                       ***

Nadszedł dzień pogrzebu. W kościele zgromadził się prawie cały jej rok ze studiów. Historia muzyki - jej wymarzony kierunek, którego nie zdążyła dokończyć.
W pierwszej ławce siedziałem ja, mój ojciec i jej przyjaciółka - Lara. Tylko tyle, albo aż tyle. Gdzieś z tyłu siedziała moja rodzina, ale nie widziałem ich.
Przed ołtarzem stała prosta hebanowa trumna z ciałem mojej ukochanej. Kiedy Ją zobaczyłem, taką bladą i sztywną, chciałem po prostu uciec z kościoła. Wtedy sobie przypomniałem o obietnicy, złożonej Violi, przed śmiercią.
Będę silny - dla ciebie.
Byłem pewien, że pierwszy raz zobaczę Ją przed ołtarzem w białej sukni, kiedy powiemy sobie sakramentalne "tak", a potem, gdy ochrzcimy nasze dzieci. Jednak los sobie z nas zażartował. Spłatał nam nieprzyjemnego psikusa, który Viola przypłaciła życiem.
Przed trumną stał krzyż z tabliczką:

Violetta Castillo
ur. 18.09.1982
zm. 24.12.2002
"Tylko życie poświęcone innym, warte jest przeżycia*"

Mszę odprawiał ksiądz Michał. Znowu. Mówił o tajemnicy śmierci, opowiadał o Hiobie, któremu Bóg odebrał wszystko, a ten pomimo to pozostał mu wierny.
- My, podobnie jak Hiob, skarżymy się dzisiaj Bogu. Chcemy, żeby usłyszał o  naszej niezgodzie na to, co zadecydował. To ludzkie. Bóg jednak chce, żebyśmy Mu zaufali.
Zawracanie głowy. Ja nie tylko Bogu nie ufam i nie wierzę – ja Boga nienawidzę.
Ksiądz mówił dalej niewzruszony:
- Ale my mamy wsparcie, którego Hiob nie miał. Wiecie, co robi pelikan, gdy nie ma pożywienia dla swego głodnego potomstwa? Rozdziera skórę na piersi swoim długim dziobem, by pisklęta mogły pożywić się krwią spływającą z rany. To samo Chrystus zrobił dla nas i  dlatego często jest przedstawiany jako pelikan. Zwyciężył śmierć, przelewając za nas własną krew, obdarzając nas nieskończoną miłością. Jego ofiara jest potężniejsza niż śmierć. Bez tej krwi umarlibyśmy dwa razy…
Zapadła we mnie cisza. Jestem kamiennym bólem zawieszonym w pustce miłości- doskonale nieprzemakalnym.
- Jedynie ta miłość jest w stanie pokonać śmierć. Ten, kto ją otrzyma i kto ją ofiaruje, nie umrze, ale narodzi się dwa razy - jak Violetta.
Cisza.
Cisza.
Cisza.
- Jeżeli ktoś chciałby wspomnieć zmarłą, zapraszam.
Ktoś na końcu kościoła poruszył się. Na środek wyszła kobieta - Francesca Resto. Przeszła przez całą długość kościoła, weszła na ambonę i zaczęła:
- Do dziś nie wiedziałam, jak ta dziewczyna miała na imię, ale chciałabym jej podziękować za uratowanie mojego synka. Gdyby nie ona, to Leoś leżałby w tej trumnie. – Spojrzała na mnie. - Miałeś bardzo odważną dziewczynę. Szkoda, że jej życie skończyło się równie nagle, jak się zaczęło. Niestety to ja byłam tego powodem... – Kobieta zeszła i skierowała się do wyjścia.
Nikt się nie poruszył. Wreszcie ja wstaję. Oczy wszystkich zwracają się na mnie. Wchodzę na schody przed ołtarzem i zatrzymuję się na środku. Nie potrzebuję mikrofonu, słychać mnie wszędzie.
- Wszyscy znaliśmy Violę. Jedni od przedszkola, inni od studiów, ale wszyscy wiedzieliśmy, jaka była. Była zabawna, miła, szczera. Mówiła to, co jej ślina na język przyniosła, ale tak, żeby nikogo nie obrażać. Można powiedzieć, że umarła w moich ramionach. Pewnie wydaje się wam, że to było straszne, ale ja wierzę, że dała mi w ten sposób nadzieję na lepsze jutro… Chciałbym jej zadedykować piosenkę, którą tak uwielbiała.

Escucha y siente
Sube el volumen vas a
Enloquecer, enloquecer, enloquecer,

Entiende y siente De corazones rotas Soy el rey, yo soy el rey, soy el rey



Głos mi się załamuje, połykam łzy, których nie potrafię zatrzymać, ale pomimo wszystko kończę:

Y es que yo soy asi
Mi vida es alocada
Siento que voy a mil
Contigo todo cambia

Y es que yo soy asi
Con solo una mirada
Vas a quedar de mi
Por siempre enamorada


Podnoszę oczy, kościół wydaje mi się zalany Morzem Martwym moich własnych łez, a ja unoszę się na jego powierzchni na tratwie, którą zrobiła dla mnie Viola. Spuszczam wzrok i wracam do ławki, bo pomimo drewnianej tratwy zaczynam topić się we łzach. Zapamiętałem jeszcze tylko słowa księdza:
- Bierzcie i pijcie z niego wszyscy. To jest bowiem kielich krwi mojej, przelanej za was…
A więc także Pan Bóg marnuje swoją krew – czerwony deszcz nieskończonej miłości spada na świat bezustannie, obdarzając nas życiem, ale my pozostajemy bardziej martwi niż ci, którzy już umarli. Często zadawałem sobie pytanie, dlaczego miłość i krew mają ten sam kolor, i teraz już wiem. To z winy Boga!
Ten deszcz nawet mnie nie dotyka. Pozostaję nieprzemakalny. Pozostaję martwy.

                                                                       ***

Minęło już pięć miesięcy od pogrzebu Violi. Od tego czasu wszyscy na uczelni chodzą poubierani na czarno, nie śmieją się. Zwykle zabawne przerwy na lunch przerodziły się w pełne bólu wyjścia na cmentarz, aby złożyć kwiaty na Jej grobie.
Lara ostatnio stwierdziła, że wyglądam jak wrak człowieka. Osobiście się z tym nie zgodzę - wyglądam jak cień dawnego Diego. Tego, który zawsze tętnił życiem i nauczył Violę jak żyć po złowróżbnej diagnozie lekarzy. Byłem cieniem człowieka, który ponad wszystko kochał Violettę Castillo...

***

Ostatni dzień roku szkolnego. Ostatnia lekcja. Ostatnia minuta. I oto dzwonek – ostatni.
Towarzyszy mu krzyk studentów witających wolność, jakby byli skazanymi na dożywocie więźniami, niespodziewanie obdarowanymi łaską amnestii.
Zostałem sam w auli, która przypomina cmentarz. Krzesła i ławki ożywiane przez tyle miesięcy naszymi szaleństwami i obawami, poranione naszymi ołówkami i długopisami, stoją teraz nieruchome jak cmentarne pomniki. Spowija ją śmiertelna cisza. Na tablicy pozostały ślady liter Pablo, który napisał dla nas bardzo szczególne życzenia miłych wakacji.
„Gdybym nie miał nadziei, nie osiągnąłbym tego, co wydaje się nieosiągalne”.
Sentencja Heraklita.
Dla mnie osobiście to czysta kpina, ja straciłem wszystko, co było moją nadzieją.
Violę, muzykę i co najważniejsze - chęć do życia.
Rok szkolny skończył się nagle jak sztuczne ognie, choć w tym roku trwał przecież wyjątkowo długo. Przynajmniej dla mnie - całe życie. Urodziłem się w jego pierwszym dniu, dorosłem i zestarzałem się w dwieście dni, teraz czeka mnie jeszcze sąd ostateczny – świadectwa, a potem, mam nadzieję, zacznie się raj wakacji. Nie straciłem roku, nie mam nawet szczególnie słabych ocen.
Dzięki Violi zrozumiałem, że nie mogę spisywać na straty ani jednego dnia życia. Myślałem, że mam wszystko, a nie miałem nic. W odróżnieniu od Violi, która miała tylko mnie, a jednak miała wszystko.
Wróciłem do domu. Ojca nie było, znowu miał dyżur w policji. Świat bez Violetty jest pusty, bezbarwny. Zastanawiałem się nad samobójstwem. Wiedziałem, gdzie ojciec trzyma broń.
Z tą myślą zasnąłem na kanapie w salonie.

                                                                       ***

Białe obłoki, przypominające watę cukrową unosiły się pod ich nogami. Znowu byli razem. On siedział na chmurce, ona leżała na jego kolanach. Uśmiechali się.
- Dziękuję, że pozwoliłeś mi odejść, ale ty powinieneś żyć.  Carpe diem.
- Co to znaczy?
- Chwytaj dzień. Żyj każdym dniem jakby miał on być twoim ostatnim.
- Zapamiętam. Dziękuję za to, że uświadomiłaś mi tym krótkim zwrotem, że samobójstwo nie jest dobrym rozwiązaniem.
- I samobójcy nie idą do nieba.
- Też fakt. Mimo że każdy dzień, każda godzina, każda sekunda mojego życia jest niczym bez twojej osoby, to obiecuję, że nie popełnię błędu, jakim jest samobójstwo.
- Ufam ci. Mam nadzieję, że mnie nie zawiedziesz, bo cię kocham.
- Ja ciebie również.
Po tych słowach złączyli się w pocałunku.

                                                              ***

Obudziłem się z nową myślą. Znalazłem nową nadzieję. Przypomniałem sobie słowa starego mistrza Oogwaya z Kung Fu Pandy:
- Wczoraj to przeszłość, jutro to tajemnica, a dzisiaj to dar losu.
Dzięki nim zrozumiałem, (dużo w tym zasługi Violi) że nie mogę popełnić samobójstwa, bo to będzie dowodem mojej słabości, tchórzostwa i pozornego uciekania od problemów. Zrozumiałem, że powinienem się z nimi zmierzyć jak Syzyf, który ma nadzieję, że uda mu się wtoczyć głaz na górę, mimo iż wie, że jest to niemożliwe. Tak i ja powinienem przezwyciężyć swoje słabości, lęki i problemy. Powinienem pokazać Violi, że jestem godny nieba i jej miłości.
Z takim postanowieniem wszedłem w świat dorosłych.

***
Chłopak poszedł na cmentarz i złożył bukiet lilii na grobie dziewczyny.
Obiecuję, że spotkamy się tam na górze, kiedy nadejdzie czas - pomyślał i posłał całusa do nieba. Był pewien, że Violetta go złapała…
Kluczył alejkami cmentarza, aż znalazł grób, którego od wielu miesięcy nie odwiedzał.
- To nie tak, że zapomniałem. Po prostu... Tak jakoś... - westchnął - Wiecie, że moja dziewczyna zmarła? Zawsze kochałem jej dobre serce, ale kilka miesięcy temu okazało się ono jej przekleństwem. Zresztą, co ja będę wam opowiadał. - zapalił znicze, które przyniósł ze sobą i odszedł.
Po chwili odwrócił się w stronę grobu i wyszeptał:
- Tata tęskni. Ja też. - po jego policzku spłynęła łza, którą otarł wierzchem dłoni.
Chłopak odszedł od grobu, na którym wyryte były cztery imiona i osiem dat:

Clarissa Chavez ur. 13.06.1957 zm. 14.03.1996
Ana Chavez ur. 19.07.1990  zm. 08.03.2000
Natalia Chavez ur. 16.09.1983 zm. 31.12.2000
Angelica  Chavez-Ponte ur. 13.05.1979 zm. 13.12.1999

A pod spodem napis, który został dodany dwa lata temu:

Cztery kobiety, które czyniły nasze życie pięknym. Będziemy silni.

W tym momencie Diego Chavez wkroczył w świat dorosłych. Bez pięciu kobiet ważnych w jego życiu - matki, dziewczyny i trzech sióstr. Wszystkie były dla niego wzorem dobroci, opiekuńczości, a przede wszystkim - bezwarunkowej miłości.

~.~

- Czyli Violetta oddała swoje życie za mnie? Uratowała nieznanego chłopca, mimo że mogła pozwolić abym zginął? - jak na czternastolatka był inteligentny.
- Właśnie tak było Leo.
- A co z Diego? Nasz sąsiad ma tak na imię, prawda? - dopytywał chłopiec.
- Nasz sąsiad jest właśnie TYM Diego.
- Naprawdę?! - wykrzyknął Leo. - Powinien mnie nienawidzić, bo przeze mnie zginęła jego dziewczyna. Myślisz, że już zapomniał, że to moja wina? - zapytał.
- To nie była twoja wina, Leo. I myślę, że nie zapomniał - jest silny i nie okazuje słabości, wierzy, że ją spotka, a ty przypominasz mu o obietnicy, którą złożył Violettcie.
- Poważnie? - nie dowierzał chłopiec.
- Poważnie.
- Wiesz mamo, myślę, że powinnaś spisać to wspomnienie, bo jest ono dla nas ważne. I dla pana Diego również - uśmiechnął się.
- Zastanowię się nad tym, a teraz zmykaj. - powiedziała, a chłopiec posłusznie pobiegł do swojego pokoju.
Kobieta przez dłuższą chwilę siedziała na kanapie i myślała nad słowami syna. Po chwili wzięła laptopa i w cichym do tej pory mieszkaniu rozległo się szybkie stukanie palców o klawiaturę.

~.~

W mieszkaniu słychać ciche bębnienie kropli o parapet.
Niebo płacze - pomyślał Diego i kontynuował pisanie.
Życie za życie - jego pierwsza powieść oparta na faktach, już wkrótce zostanie wydana, a wszyscy dowiedzą się, że był sobie kiedyś Diego Chavez i Violetta Castillo, którzy byli bezwarunkowo i nieodwołalnie w sobie zakochani, a na drodze do ich wspólnego szczęścia stanęło dziecko, które niczemu nie było winne.

~.~

Kolejny pochmurny dzień w Paryżu dobiega końca. Deszcz przestał padać i zaczęło się przejaśniać.
W oknie jednego z domów stoi wieczny kawaler, a wokół siebie czuje się obecność jakiegoś boskiego stworzenia. Ich sen się ziścił...





* Autorem sentencji jest Albert Einstein

niedziela, 16 czerwca 2013

Hydriewerke wczoraj i dziś [1/3]

Cześć Wam! :)

Jeszcze jest niedziela, więc publikuję kolejną historię. Jest ona niezakończona, więc będę pisała ją na bieżąco. Kiedy kolejna część? Nie wiem :)

Opowiada ona o fabryce benzyny syntetycznej w Policach, o jej historii i o pasjonatach... Ale o tym więcej w historii :)

Clarie

_____________________________________________________





Siedzieliśmy na podłodze, w pokoju Marcina. Trzeba było obmyślić zlot. Głos zabrał najstarszy z nas.
- Chłopaki, wiecie po co się tu zebraliśmy. Musimy opracować rekonstrukcję bitwy. Ale uwaga…- Andrzej jak zwykle grał nam na nerwach- mamy ograniczony budżet. Dokładniej nie mamy go wcale.
- Jak to?! – wykrzyknęliśmy chórem
- Tak to. Burmistrz powiedział, że da nam teren, ale o resztę musimy się sami postarać. Trzeba zaprosić grupy rekonstrukcyjne – zaczął wyliczać na palcach- załatwić nagłośnienie i pirotechników, wynająć koparkę, a to wszystko z własnej kieszeni.
- Czyżby burmistrzowi nie podobały się poprzednie zloty? – zapytał Marcin.
- Nawet go na nich nie było. Z tego co mi powiedział to nasze imprezy plenerowe nie cieszą się tak dużym zainteresowaniem jak mecze piłki nożnej, za które dodatkowo się płaci.
- Przecież to jest zwykłe zdzierstwo! – już nie wytrzymałem. – Nasze rekonstrukcje przynoszą gminie wiele korzyści, na przykład do Polic przyjeżdża coraz więcej turystów, którzy są zainteresowani historią „starej” fabryki czy obozem pracy na barce. Widać jednak, że pana Biedronki to nie obchodzi.
- Nawet jeśli by to go obchodziło to i tak wyda pieniądze na boiska i hale sportowe, a nie na edukację ludności poprzez interaktywne lekcje historii – powiedział Andrzej.
- To zróbmy coś na co burmistrz z przyjemnością przyjdzie i zostawi pieniądze.
Zdziwiliśmy się, bo głos należał do Antka, który od początku zebrania siedział cicho.
- Kontynuuj.- naprawdę byliśmy zaciekawieni co wymyśli.
- Inwazja na Normandię. Pan Biedronka uwielbia tą bitwę najbardziej. Jeżeli postaramy się o należytą reklamę, która dojdzie również do niego, to mamy sponsora na kilka ładnych lat. – Byliśmy zdziwieni, bo Antek choć najmłodszy z nas, ma głowę na karku. – Wiem, że reklama kosztuje, ale mamy fundusze.
- Jakie?! – Marcin nie wytrzymał.
- Pamiętacie tego gościa co przyszedł w ubiegłym roku z propozycją sfinansowania jednej z takich imprez? – pokiwaliśmy twierdząco głowami. – Mam jego wizytówkę. Myślę, że zgodzi się na takie przedsięwzięcie. Wchodzicie?
- Ja jestem jak najbardziej za – powiedziałem.
- My też – reszta jak jeden mąż dołączyła do mnie.
- To teraz opracujmy plan działania.
- Przepraszam chłopaki, ale ja muszę lecieć – powiedziałem.
- Gdzie znowu? Przecież dopiero co wróciłeś.
- Zapomniałem, że wziąłem dyżur za Filipa i idę oprowadzać wycieczkę po fabryce.
- To leć – kiedy dobiegłem do drzwi usłyszałem – tylko się nie zgub!
Zbiegłem z trzeciego piętra najszybciej jak się dało i popędziłem na bunkry. Oczywiście przez las, bo było szybciej.
Zagajnik o tej porze roku jest przepiękny. Wszystko dookoła zieleni się, a ptaki ćwierkają. Przy takiej muzyce można naprawdę wypocząć.
Wracając do mnie. Mam siedemnaście lat i na imię mi Kacper. Od niepamiętnych czasów interesuję się militariami, I i II Wojną Światową oraz fabryką benzyny syntetycznej. Jestem członkiem Stowarzyszenia Przyjaciół Ziemi Polickiej w skrócie SKARB. Właśnie biegnę do naszej kwatery, gdzie czeka pewnie wycieczka. Filip nie mógł dzisiaj przyjść, więc go zastępuję, a naprawdę lubię oprowadzać ludzi po terenie fabryki.
Wpadłem jak strzała na nasz teren i nie myliłem się – wycieczka już czekała. Czerwona ze złości Asia podeszła do mnie.
- Dłużej nie mogłeś? – powiedziała pełnym zdenerwowania głosem, na tyle cicho, aby zwiedzający jej nie usłyszeli – już myślałam, że będę musiała ich pożegnać, albo sama oprowadzać.
Kiedy mimowolnie wyobraziłem sobie Asię opowiadającą historię fabryki, na mojej twarzy zagościł uśmiech.
- Przepraszam, przepraszam, wybacz mi. Po prostu razem z chłopakami omawiałem kwestię zlotu, na którą burmistrz nie wyłoży ani grosza.
- Dobra nie tłumacz się. Idź, opowiedz historię fabryki i oprowadź ich po niej. – przytuliła mnie.
Podszedłem do grupy, która składała się z jakichś dwudziestu osób i przynajmniej połowa to były dzieci.
- Witam wszystkich serdecznie. Mam na imię Kacper i będę waszym przewodnikiem. Ma ktoś klaustrofobię? – nikt nie podniósł ręki. – To dobrze. Na początek może małe pytanie. Czy ktoś wie cokolwiek o historii fabryki benzyny syntetycznej? – mała dziewczynka podniosła rękę. – Tak?
- W 1938 roku rozpoczęto budowę „Hydriewerke”. Był to ogromny zakład rozciągnięty na 1500 ha gruntu, usytuowany między Policami, Jasienicą i Trzeszczynem. Budowa zakładu postępowała szybko, aby już w pierwszym roku wojny koncern uzyskał zdolność produkcyjną. Najlepsze paliwo powstałe w Policach, czyli benzynę syntetyczną, otrzymywała flota powietrzna Luftwaffe, dobrej jakości paliwo trafiało na potrzeby marynarki wojennej Kriegsmarine, pozostałe było do użytku armii lądowej III Rzeszy. Zakład miał doskonałe połączenie kolejowe ze Śląskiem skąd transportowano naftę do produkcji benzyny.
- Węgiel. Ze Śląska transportowano węgiel, którego na produkcję jednej tony paliwa ciekłego trzeba było zużyć siedem ton, ale i tak bardzo dużo powiedziałaś. – Z plecaka wyciągnąłem lizaka – a to w nagrodę.
- Dziękuję.
- Nie ma za co. Wracając do tematu. Początkowo na terenie budowy koncernu pracowali robotnicy najemni z Niemiec i Czechosłowacji. W momencie wybuchy drugiej wojny światowej do Polic zaczęto zwozić więźniów z kilku krajów, zwłaszcza z Polski. Wokół fabryki, w pobliżu miasta, zaczęły powstawać kolejne obozy pracy, pracy przymusowej, karne. W okresie wojny w okolicach Polic, w pobliżu fabryki, powstało ich osiem. Zna ktoś może chociaż jeden? – chłopczyk w czapeczce podniósł rękę. – Proszę.
- Na… na… na barce?
- Bardzo dobrze – wyciągnąłem lizaka – a oto nagroda. Ktoś jeszcze?
- Pommernlager Pölitz? – tym razem odezwał się mężczyzna, który, przynajmniej tak przypuszczam, był ojcem chłopczyka.
- Tak, ale dla pana nie mam niestety lizaka. Dürfeldlager, barka Wohnschiff Bremerhaven, Pommernlager Pölitz, Haegerwelle, Wullenverlager Pölitz, Tobruklager oraz Aussenlager Messethin Pölitz filia Stutthofu koło Gdańska to obozy, które znajdowały się na terenie Polic. To właśnie z nich codziennie rano więźniowie podążali do fabryki, aby w niej pracować. Kompleks obozów w Policach był wyjątkowym miejscem. Wyjątkowym z jednej strony ze względu na liczbę obozów, z drugiej zaś na ich specyfikę – od zwykłych obozów pracy, poprzez obozy karne, żeby wreszcie zakończyć na obozie koncentracyjnym. Niezależnie od tego, jaki to był obóz, zawsze cel był ten sam: wykorzystanie ludzi do niewolniczej pracy wbrew ich woli, całkowite ograniczenie ich swobód osobistych i wreszcie unicestwienie. Dobrze tyle na razie wystarczy. Proszę dobrać się w dwójki i pójść za mną.
Skierowaliśmy się ścieżką do bunkrów, w których znajdują się nietoperze. Kiedy doszliśmy, wyciągnąłem kilka latarek z plecaka i rozdałem je dorosłym.
- Proszę zachowywać się cicho, a państwo niech oświetlają drogę. Bunkier ma długość około dwudziestu metrów, ale strop wznosi się na wysokości około półtora metra, więc będziemy musieli się schylić. Proszę również, żeby nie świecić po suficie, bo znajdują się tam nietoperze, które spłoszone mogą narobić szkód. Chodźmy.
Otworzyłem metalowe drzwi i weszliśmy. Dorośli tak jak prosiłem nie świecili po kątach czy suficie tylko oświetlali to co było pod nogami. Wyszliśmy na światło słoneczne.
- A dlaczego tam były nietoperze? – zapytał chłopiec w czapeczce.
- Cóż, nikt nie wie dlaczego wybrały akurat te bunkry, ale wnioskujemy, że z powodu chłodu i ciemności. Na marginesie powiem, że nietoperze na terenie fabryki są pod ochroną. Przejdźmy dalej.
Szliśmy dróżką wśród pokrzyw, jeżyn i innych chwastów. W międzyczasie opowiedziałem dokąd zmierzamy.
- Idziemy w stronę czerwonego młyna. Tam węgiel był poddawany obróbce i transportowany samochodami do centralnej części zakładu. Właśnie mijamy ruiny tej części. – pokazałem ręką na lewo gdzie znajdował się betonowy szkielet konstrukcji.
Czerwony młyn jak zawsze robił na mnie piorunujące wrażenie.
- A dlaczego to jest czerwone? – zapytała dziewczynka w spodniach moro.
- Przypuszczamy, że na terenie fabryki każdy budynek był oznaczony kolorem, który pomagał się orientować w terenie. Czerwony młyn to jeden z najlepiej zachowanych budynków „starej fabryki“.

wtorek, 28 maja 2013

Życie za życie

Hej :)
Mam dla Was nowe opowiadanie. Miałam dodać je w czerwcu, ale biorąc pod uwagę dzisiejszy konkurs...
Zajęłam 2. miejsce.
Czy na nie zasłużyłam? Oceńcie sami.
Życie za życie prezentuje Clarie.

Tytuł : "Życie za życie"

Podtytuł : "Tylko życie poświęcone innym, warte jest przeżycia. ~ Albert Einstein"
"Śnij jakbyś miał żyć cała wieczność. Żyj jakbyś miał umrzeć jutro." 



Autorka : Clarie
Powód napisania opowiadania : Chwila nieuwagi :) Oraz konkurs.



Postacie występujące w opowiadaniu są w większości moim wymysłem. Niektóre wzorowane są na żyjących osobach :)
______________________________________________



Zawsze byłam drobna, malutka, nieśmiała. Nie zabierałam głosu niepytana. Ludzie mnie nie zauważali, przechodzili obok obojętnie. Tak było i tamtego popołudnia.

Właśnie wracałam ze spotkania z moim chłopakiem Adrianem. Spędziliśmy ze sobą trochę czasu w kawiarni w parku. Szłam uśmiechnięta, nucąc sobie piosenkę Za każdym razem, kiedy na kogoś wpadłam.

- Patrz jak leziesz! – usłyszałam. – Ta dzisiejsza młodzież. Nie ma za grosz szacunku dla starszych.

Kobieta, która to powiedziała, nie była stara. Na oko miała z jakieś dziesięć lat więcej niż ja, czyli była koło trzydziestki. Bąknęłam „przepraszam”, chociaż nie miałam za co, bo to ona razem ze swoimi koleżankami zajmowała całą szerokość ścieżki.

Kilka metrów dalej zauważyłam chłopca. Bawił się przy bardzo ruchliwej ulicy.

Gdzie jest jego matka? Pomyślałam i rozejrzałam się dookoła. To pewnie była jedna z tych „świętych” krów stojących na dróżce. Chciałam podejść i powiedzieć coś w stylu, że jest nieodpowiedzialna, ale na to nie było czasu. Zza zakrętu wyjechał autobus i pędził wprost na malca. Nie zastanawiając się, ruszyłam naprzód, byle w porę złapać chłopca.

Tak, udało się, popchnęłam malucha na wysepkę drogową. Upadł bezpiecznie na trawę. Niestety, ja nie miałam tyle szczęścia. Nie zdążyłam zejść z drogi i autobus z całą prędkością uderzył we mnie.

Pamiętam tylko oślepiający blask i odgłosy kłótni.

- Ona popchnęła moje dziecko!

- Kobieto, ta dziewczyna je uratowała.

- Tak, gdyby nie ona, zostałaby z niego mokra plama na drodze. Powinna być jej pani wdzięczna.

Gdzieś w oddali słychać było nadjeżdżającą karetkę. Zanim straciłam przytomność na dobre, usłyszałam tylko:

- Oluś, nie odchodź… Nie zostawiaj mnie samego…

Po tym nastała tylko ciemność.



                                                                       ***     



     Ocknęłam się w szpitalu. Nic nie widziałam, ale czułam zapach środka dezynfekującego. Nie mogłam poruszyć ręką ani nogą. Oczy też nie chciały się otworzyć. Z moich ust nie wydobywał się żaden dźwięk. Szyję otulał mi kołnierz ortopedyczny.

     Czyżbym była sparaliżowana? Przemknęło mi przez myśl.

Słyszałam pikanie aparatury medycznej. Na łóżku czułam ciężar czyjegoś ciała. Słyszałam czyjś oddech i cichy szloch.

Drzwi do sali otworzyły się z cichym „szsz”, a postać będącą przy łóżku zerwała się na równe nogi.

- Panie doktorze, naprawdę nic nie da się zrobić? – wszędzie poznałabym ten głos, to Adrian.

- Niestety, nie. Kręgosłup jest złamany w ośmiu miejscach, mózgoczaszka została naruszona, żeber nie da się poskładać. To cud, że nie doszło do przerwania rdzenia kręgowego.

- A operacja?

- Operacja nie wchodzi w grę. Za duże ryzyko. W tej chwili doprowadzamy tlen do mózgu i płuc, bo pacjentka nie jest w stanie samodzielnie oddychać. Kiedy się obudzi, będzie sparaliżowana w prawie stu procentach.

- Jest jakaś alternatywa?

- Tylko jedna. Śmierć. – Po tych słowach lekarz wyszedł.

W sali został Adrian, ja i maszyny podtrzymujące moje życie.

- Nie martw się, kochanie, wyjdziesz z tego. – Mówiąc to, złożył na moim czole pocałunek i wyszedł.

Długo zastanawiałam się nad słowami lekarza- „Tylko jedna. Śmierć.”. Myślami byłam już z rodzicami, którzy zmarli kilka lat temu. Zastanawiałam się, czy to będzie bolało…

Mijały dni i tygodnie. Adrian codziennie mnie odwiedzał. Codziennie po jego wyjściu rozmyślałam nad słowami lekarza, które bezustannie krążyły po mojej głowie.

Nadeszła Gwiazdka. Postanowiłam, że zrobię to dziś.

Kiedy Adrian mnie odwiedził, był u mnie lekarz. Właśnie kończył obchód. Mój chłopak usiadł na krześle obok łóżka i kiedy całował mnie, zebrałam wszystkie siły, otworzyłam oczy i wyszeptałam:

- Kocham cię.

- Ona mówi!

- To niemożliwe!- Lekarz aż otworzył usta ze zdziwienia.

Nie wiem, kiedy do sali wszedł ksiądz Michał i zabrał głos.

- Cuda czasem się zdarzają, szczególnie w Boże Narodzenie. Medycyna nie może wtedy nic na to poradzić. Przepraszam, ale muszę odwiedzić innych chorych. Obiecuję, że potem tu wpadnę. – Po tych słowach ksiądz wyszedł. Mogłam kontynuować.

- Odłącz mnie.

- Nie! Nie zrobię tego! Nie chcę cię stracić!

- Męczę się. Tego chcesz? - Starałam się mówić jak najwyraźniej, ale to nie było takie proste, bo ciągle musiałam brać oddech. -Tracisz mnie z każdym dniem.

- Nie odłączę cię!

- Proszę pana, niech pan nie krzyczy. Chodźmy na korytarz.

Obaj wyszli z sali. Przez szklane drzwi widziałam, jak prowadzili ożywioną dyskusję. Docierały do mnie strzępki rozmowy:

- Nie zrobię tego…

- To sposób…

- … nielegalne…

Po kilku minutach wrócili. Widziałam, że mój chłopak płakał.

- Nie zrobię tego, co jest nielegalne. To nie sztuka odbierać życie, sztuką jest je dawać. – Lekarz pozostał nieugięty.

- Oluś, kochanie, nie wiem, co bez ciebie zrobię, ale szanuję twoją decyzję. – Jedna, dwie, trzy łzy spadły na moją dłoń. – Wiedz, że zawsze będę przy tobie. – Czwarta, piąta, szósta. – Spotkamy się tam na górze. – Teraz krople połączyły się i spływały potokami.

Złapałam Adriana za rękę. Zanim mnie puścił, coś dziwnego stało się z moim ciałem. Zaczęłam się trząść, a pikanie aparatury medycznej przybrało na sile.



                                                                       ***



Kazali mi wyjść z sali. Domyśliłem się, że coś niedobrego dzieje się z Olą. Na ekranie urządzenia pojawiło się „0” i  taka długa prosta kreska. Wiedziałem, co to oznacza.

Przez szybę widziałem lekarzy walczących o życie mojej najdroższej. Niestety, bezskutecznie. Kiedy pozwolono mi wejść do sali, doktor powiedział:

- Przykro mi. – wyłączył aparaturę. – Siostro, czas zgonu – popatrzył na zegarek – ósma trzydzieści dwie. – Zwrócił się do mnie. - Niech pan przyjdzie do mnie do gabinetu. Trzeba podpisać kilka papierków. – Po tych słowach wyszedł z sali.

Zostaliśmy tylko we dwoje. Ja i Ola, nie licząc pielęgniarki, która stała w kącie.. Tak powinno być zawsze, ale nie będzie.

Byliśmy zupełnymi przeciwieństwami, przynajmniej w wyglądzie. Ona niska, drobna, ja – wysoki i umięśniony. Za to wnętrze mieliśmy bardzo podobne, prawie takie samo. Lubiliśmy poezję Szymborskiej i filozofię Heraklita. Kochaliśmy sport -piłkę nożną i tenisa. To nas połączyło.

Nie wiem, ile tam siedziałem, ale w końcu odwiedził nas ksiądz Michał.

- Za późno – powiedziałem.

- Nigdy nie jest za późno na wiarę w Boga. Szczególnie w Boże Narodzenie, kiedy to się narodził w Betlejem.

- Przepraszam, ale musze już iść.

Wyszedłem z sali, zostawiając osłupiałego księdza i skierowałem się do gabinetu. Jak otępiały podpisałem dokumenty dane mi przez doktora. Potem wyszedłem z ciepłego szpitala w mroźną, ciemną zimową noc. Śnieg skrzypiał przy każdym moim kroku.

Pamiętam tylko, że doszedłem do domu, a ojciec powitał mnie z ponurą miną. Pewnie już wiedział…



                                                                       ***



Nadszedł dzień pogrzebu. W kościele zgromadził się prawie cały jej rok ze studiów. Nie zdążyła ich dokończyć.

W pierwszej ławce siedziałem ja, mój ojciec i jej przyjaciółka. Tylko tyle, albo aż tyle. Gdzieś z tyłu siedziała moja rodzina, ale nie widziałem ich.

Mszę odprawiał ksiądz Michał. Znowu. Mówił o tajemnicy śmierci, opowiadał o Hiobie, któremu Bóg odebrał wszystko, a ten pomimo to pozostał mu wierny.

- My, podobnie jak Hiob, skarżymy się dzisiaj Bogu. Chcemy, żeby usłyszał o  naszej niezgodzie na to, co zadecydował. To ludzkie. Bóg jednak chce, żebyśmy Mu zaufali.

Zawracanie głowy. Ja nie tylko Bogu nie ufam i nie wierzę – ja Boga nienawidzę.

Ksiądz mówił dalej niewzruszony:

- Ale my mamy wsparcie, którego Hiob nie miał. Wiecie, co robi pelikan, gdy nie ma pożywienia dla swego głodnego potomstwa? Rozdziera skórę na piersi swoim długim dziobem, by pisklęta mogły pożywić się krwią spływającą z rany. To samo Chrystus zrobił dla nas i  dlatego często jest przedstawiany jako pelikan. Zwyciężył śmierć, przelewając za nas własną krew, obdarzając nas nieskończoną miłością. Jego ofiara jest potężniejsza niż śmierć. Bez tej krwi umarlibyśmy dwa razy…

Zapadła we mnie cisza. Jestem kamiennym bólem zawieszonym w pustce miłości- doskonale nieprzemakalnym.

- Jedynie ta miłość jest w stanie pokonać śmierć. Ten, kto ją otrzyma i kto ją ofiaruje, nie umrze, ale narodzi się dwa razy - jak Aleksandra.

Cisza.

Cisza.

Cisza.

- Jeżeli ktoś chciałby wspomnieć zmarłą, zapraszam.

Ktoś na końcu kościoła poruszył się. Na środek wyszła kobieta, która kogoś mi przypominała. Przeszła przez całą długość kościoła, weszła na ambonę i zaczęła:

- Do dziś nie wiedziałam, jak ta dziewczyna miała na imię, ale chciałabym jej podziękować za uratowanie mojego synka. Gdyby nie ona, to Kacperek leżałby w tej trumnie. – Spojrzała na mnie.- Miałeś bardzo odważną dziewczynę. Szkoda, że jej życie skończyło się równie nagle, jak się zaczęło. – Kobieta zeszła i skierowała się do wyjścia.

Nikt się nie poruszył. Wreszcie ja wstaję. Oczy wszystkich zwracają się na mnie. Wchodzę na schody przed ołtarzem i zatrzymuję się na środku. Nie potrzebuję mikrofonu, słychać mnie wszędzie.

- Wszyscy znaliśmy Olę. Jedni od przedszkola, inni od studiów, ale wszyscy wiedzieliśmy, jaka była. – Głos mi się załamuje, połykam łzy, których nie potrafię zatrzymać, ale pomimo wszystko kończę.- Była zabawna, miła, szczera. Mówiła to, co jej ślina na język przyniosła, ale tak, żeby nikogo nie obrażać. Można powiedzieć, że umarła w moich ramionach. Pewnie wydaje się wam, że to było straszne, ale ja wierzę, że dała mi w ten sposób nadzieję na lepsze jutro…

Podnoszę oczy, kościół wydaje mi się zalany Morzem Martwym moich własnych łez, a ja unoszę się na jego powierzchni na tratwie, którą zrobiła dla mnie Oleńka. Spuszczam wzrok i wracam do ławki, bo pomimo drewnianej tratwy zaczynam topić się we łzach. Zapamiętałem jeszcze tylko słowa księdza:

- Bierzcie i pijcie z niego wszyscy. To jest bowiem kielich krwi mojej, przelanej za was…

A więc także Pan Bóg marnuje swoją krew – czerwony deszcz nieskończonej miłości spada na świat bezustannie, obdarzając nas życiem, ale my pozostajemy bardziej martwi niż ci, którzy już umarli. Często zadawałem sobie pytanie, dlaczego miłość i krew mają ten sam kolor, i teraz już wiem. To z winy Boga!

Ten deszcz nawet mnie nie dotyka. Pozostaję nieprzemakalny. Pozostaję martwy.



                                                                       ***



Ostatni dzień roku szkolnego. Ostatnia lekcja. Ostatnia minuta. I oto dzwonek – ostatni.

Towarzyszy mu krzyk studentów witających wolność, jakby byli skazanymi na dożywocie więźniami, niespodziewanie obdarowanymi łaską amnestii.

Zostałem sam w auli, która przypomina cmentarz. Krzesła i ławki ożywiane przez tyle miesięcy naszymi szaleństwami i obawami, poranione naszymi ołówkami i długopisami, stoją teraz nieruchome jak cmentarne pomniki. Spowija ją śmiertelna cisza. Na tablicy pozostały ślady liter Merlina, który napisał dla nas bardzo szczególne życzenia miłych wakacji.

„Gdybym nie miał nadziei, nie osiągnąłbym tego, co wydaje się nieosiągalne”.

Sentencja Heraklita.

Dla mnie osobiście to czysta kpina, ja straciłem wszystko, co było moją nadzieją.

Rok szkolny skończył się nagle jak sztuczne ognie, choć w tym roku trwał przecież wyjątkowo długo. Przynajmniej dla mnie - całe życie. Urodziłem się w jego pierwszym dniu, dorosłem i zestarzałem się w dwieście dni, teraz czeka mnie jeszcze sąd ostateczny – świadectwa, a potem, mam nadzieję, zacznie się raj wakacji. Nie straciłem roku, nie mam nawet szczególnie słabych ocen.

Dzięki Oli zrozumiałem, że nie mogę spisywać na straty ani jednego dnia życia. Myślałem, że mam wszystko, a nie miałem nic. W odróżnieniu od Oli, która miała tylko mnie, a jednak miała wszystko.

Wróciłem do domu. Ojca nie było, znowu miał dyżur w policji. Świat bez Oli jest pusty, bezbarwny. Zastanawiałem się nad samobójstwem. Wiedziałem, gdzie ojciec trzyma broń.

Z tą myślą zasnąłem na kanapie w salonie.



                                                                       ***



Białe obłoki, przypominające watę cukrową unosiły się pod ich nogami. Znowu byli razem. On siedział na chmurce, ona leżała na jego kolanach. Uśmiechali się.

- Dziękuję, że pozwoliłeś mi odejść, ale ty powinieneś żyć.  Carpe diem.

- Co to znaczy?

- Chwytaj dzień. Żyj każdym dniem jakby miał on być twoim ostatnim.

- Zapamiętam. Dziękuję za to, że uświadomiłaś mi tym krótkim zwrotem, że samobójstwo nie jest dobrym rozwiązaniem.

- I samobójcy nie idą do nieba.

- Też fakt. Mimo że każdy dzień, każda godzina, każda sekunda mojego życia jest niczym bez twojej osoby, to obiecuję, że nie popełnię błędu, jakim jest samobójstwo.

- Ufam ci. Mam nadzieję, że mnie nie zawiedziesz, bo cię kocham.

- Ja ciebie również.

Po tych słowach złączyli się w pocałunku.



                                                              ***



Obudziłem się z nową myślą. Znalazłem nową nadzieję. Przypomniałem sobie słowa starego mistrza Oogwaya z Kung Fu Pandy:

- Wczoraj to przeszłość, jutro to tajemnica, a dzisiaj to dar losu.

Dzięki nim zrozumiałem, (dużo w tym zasługi Oli) że nie mogę popełnić samobójstwa, bo to będzie dowodem mojej słabości, tchórzostwa i pozornego uciekania od problemów. Zrozumiałem, że powinienem się z nimi zmierzyć jak Syzyf, który ma nadzieję, że uda mu się wtoczyć głaz na górę, mimo iż wie, że jest to niemożliwe. Tak i ja powinienem przezwyciężyć swoje słabości, lęki i problemy. Powinienem pokazać Oli, że jestem godny nieba i jej miłości.

Z takim postanowieniem wszedłem w świat dorosłych.

Obiecuję, że spotkamy się tam na górze, kiedy nadejdzie czas, pomyślałem i posłałem całusa do nieba. Byłem pewien, że Ola go złapała…