Mam dla Was nowe opowiadanie. Miałam dodać je w czerwcu, ale biorąc pod uwagę dzisiejszy konkurs...
Zajęłam 2. miejsce.
Czy na nie zasłużyłam? Oceńcie sami.
Życie za życie prezentuje Clarie.
Tytuł : "Życie za życie"
Podtytuł : "Tylko życie poświęcone innym, warte jest przeżycia. ~ Albert Einstein"
"Śnij jakbyś miał żyć cała wieczność. Żyj jakbyś miał umrzeć jutro."
"Śnij jakbyś miał żyć cała wieczność. Żyj jakbyś miał umrzeć jutro."
Autorka : Clarie
Powód napisania opowiadania : Chwila nieuwagi :) Oraz konkurs.
Postacie występujące w opowiadaniu są w większości moim wymysłem. Niektóre wzorowane są na żyjących osobach :)
______________________________________________
Zawsze byłam
drobna, malutka, nieśmiała. Nie zabierałam głosu niepytana. Ludzie mnie nie
zauważali, przechodzili obok obojętnie. Tak było i tamtego popołudnia.
Właśnie
wracałam ze spotkania z moim chłopakiem Adrianem. Spędziliśmy ze sobą trochę
czasu w kawiarni w parku. Szłam uśmiechnięta, nucąc sobie piosenkę Za każdym razem, kiedy na kogoś wpadłam.
- Patrz jak
leziesz! – usłyszałam. – Ta dzisiejsza młodzież. Nie ma za grosz szacunku dla
starszych.
Kobieta, która
to powiedziała, nie była stara. Na oko miała z jakieś dziesięć lat więcej niż
ja, czyli była koło trzydziestki. Bąknęłam „przepraszam”, chociaż nie miałam za
co, bo to ona razem ze swoimi koleżankami zajmowała całą szerokość ścieżki.
Kilka metrów
dalej zauważyłam chłopca. Bawił się przy bardzo ruchliwej ulicy.
Gdzie jest
jego matka? Pomyślałam i rozejrzałam się dookoła. To pewnie była jedna z tych
„świętych” krów stojących na dróżce. Chciałam podejść i powiedzieć coś w stylu,
że jest nieodpowiedzialna, ale na to nie było czasu. Zza zakrętu wyjechał autobus
i pędził wprost na malca. Nie zastanawiając się, ruszyłam naprzód, byle w porę
złapać chłopca.
Tak, udało
się, popchnęłam malucha na wysepkę drogową. Upadł bezpiecznie na trawę.
Niestety, ja nie miałam tyle szczęścia. Nie zdążyłam zejść z drogi i autobus z
całą prędkością uderzył we mnie.
Pamiętam tylko
oślepiający blask i odgłosy kłótni.
- Ona
popchnęła moje dziecko!
-
Kobieto, ta dziewczyna je uratowała.
-
Tak, gdyby nie ona, zostałaby z niego mokra plama na drodze. Powinna być jej
pani wdzięczna.
Gdzieś
w oddali słychać było nadjeżdżającą karetkę. Zanim straciłam przytomność na
dobre, usłyszałam tylko:
-
Oluś, nie odchodź… Nie zostawiaj mnie samego…
Po
tym nastała tylko ciemność.
***
Ocknęłam się w szpitalu. Nic nie widziałam,
ale czułam zapach środka dezynfekującego. Nie mogłam poruszyć ręką ani nogą.
Oczy też nie chciały się otworzyć. Z moich ust nie wydobywał się żaden dźwięk.
Szyję otulał mi kołnierz ortopedyczny.
Czyżbym była sparaliżowana? Przemknęło mi
przez myśl.
Słyszałam
pikanie aparatury medycznej. Na łóżku czułam ciężar czyjegoś ciała. Słyszałam
czyjś oddech i cichy szloch.
Drzwi
do sali otworzyły się z cichym „szsz”, a postać będącą przy łóżku zerwała się
na równe nogi.
-
Panie doktorze, naprawdę nic nie da się zrobić? – wszędzie poznałabym ten głos,
to Adrian.
-
Niestety, nie. Kręgosłup jest złamany w ośmiu miejscach, mózgoczaszka została
naruszona, żeber nie da się poskładać. To cud, że nie doszło do przerwania
rdzenia kręgowego.
-
A operacja?
-
Operacja nie wchodzi w grę. Za duże ryzyko. W tej chwili doprowadzamy tlen do
mózgu i płuc, bo pacjentka nie jest w stanie samodzielnie oddychać. Kiedy się
obudzi, będzie sparaliżowana w prawie stu procentach.
-
Jest jakaś alternatywa?
-
Tylko jedna. Śmierć. – Po tych słowach lekarz wyszedł.
W
sali został Adrian, ja i maszyny podtrzymujące moje życie.
-
Nie martw się, kochanie, wyjdziesz z tego. – Mówiąc to, złożył na moim czole
pocałunek i wyszedł.
Długo
zastanawiałam się nad słowami lekarza- „Tylko jedna. Śmierć.”. Myślami byłam już
z rodzicami, którzy zmarli kilka lat temu. Zastanawiałam się, czy to będzie
bolało…
Mijały
dni i tygodnie. Adrian codziennie mnie odwiedzał. Codziennie po jego wyjściu
rozmyślałam nad słowami lekarza, które bezustannie krążyły po mojej głowie.
Nadeszła
Gwiazdka. Postanowiłam, że zrobię to dziś.
Kiedy
Adrian mnie odwiedził, był u mnie lekarz. Właśnie kończył obchód. Mój chłopak usiadł
na krześle obok łóżka i kiedy całował mnie, zebrałam wszystkie siły, otworzyłam
oczy i wyszeptałam:
-
Kocham cię.
-
Ona mówi!
-
To niemożliwe!- Lekarz aż otworzył usta ze zdziwienia.
Nie
wiem, kiedy do sali wszedł ksiądz Michał i zabrał głos.
-
Cuda czasem się zdarzają, szczególnie w Boże Narodzenie. Medycyna nie może
wtedy nic na to poradzić. Przepraszam, ale muszę odwiedzić innych chorych. Obiecuję,
że potem tu wpadnę. – Po tych słowach ksiądz wyszedł. Mogłam kontynuować.
-
Odłącz mnie.
-
Nie! Nie zrobię tego! Nie chcę cię stracić!
-
Męczę się. Tego chcesz? - Starałam się mówić jak najwyraźniej, ale to nie było
takie proste, bo ciągle musiałam brać oddech. -Tracisz mnie z każdym dniem.
-
Nie odłączę cię!
-
Proszę pana, niech pan nie krzyczy. Chodźmy na korytarz.
Obaj
wyszli z sali. Przez szklane drzwi widziałam, jak prowadzili ożywioną dyskusję.
Docierały do mnie strzępki rozmowy:
-
Nie zrobię tego…
-
To sposób…
-
… nielegalne…
Po
kilku minutach wrócili. Widziałam, że mój chłopak płakał.
-
Nie zrobię tego, co jest nielegalne. To nie sztuka odbierać życie, sztuką jest
je dawać. – Lekarz pozostał nieugięty.
-
Oluś, kochanie, nie wiem, co bez ciebie zrobię, ale szanuję twoją decyzję. –
Jedna, dwie, trzy łzy spadły na moją dłoń. – Wiedz, że zawsze będę przy tobie.
– Czwarta, piąta, szósta. – Spotkamy się tam na górze. – Teraz krople połączyły
się i spływały potokami.
Złapałam
Adriana za rękę. Zanim mnie puścił, coś dziwnego stało się z moim ciałem.
Zaczęłam się trząść, a pikanie aparatury medycznej przybrało na sile.
***
Kazali mi
wyjść z sali. Domyśliłem się, że coś niedobrego dzieje się z Olą. Na ekranie
urządzenia pojawiło się „0” i taka długa
prosta kreska. Wiedziałem, co to oznacza.
Przez szybę
widziałem lekarzy walczących o życie mojej najdroższej. Niestety,
bezskutecznie. Kiedy pozwolono mi wejść do sali, doktor powiedział:
- Przykro mi.
– wyłączył aparaturę. – Siostro, czas zgonu – popatrzył na zegarek – ósma
trzydzieści dwie. – Zwrócił się do mnie. - Niech pan przyjdzie do mnie do
gabinetu. Trzeba podpisać kilka papierków. – Po tych słowach wyszedł z sali.
Zostaliśmy
tylko we dwoje. Ja i Ola, nie licząc pielęgniarki, która stała w kącie.. Tak
powinno być zawsze, ale nie będzie.
Byliśmy
zupełnymi przeciwieństwami, przynajmniej w wyglądzie. Ona niska, drobna, ja –
wysoki i umięśniony. Za to wnętrze mieliśmy bardzo podobne, prawie takie samo.
Lubiliśmy poezję Szymborskiej i filozofię Heraklita. Kochaliśmy sport -piłkę
nożną i tenisa. To nas połączyło.
Nie wiem, ile
tam siedziałem, ale w końcu odwiedził nas ksiądz Michał.
- Za późno –
powiedziałem.
- Nigdy nie
jest za późno na wiarę w Boga. Szczególnie w Boże Narodzenie, kiedy to się
narodził w Betlejem.
- Przepraszam,
ale musze już iść.
Wyszedłem z
sali, zostawiając osłupiałego księdza i skierowałem się do gabinetu. Jak
otępiały podpisałem dokumenty dane mi przez doktora. Potem wyszedłem z ciepłego
szpitala w mroźną, ciemną zimową noc. Śnieg skrzypiał przy każdym moim kroku.
Pamiętam
tylko, że doszedłem do domu, a ojciec powitał mnie z ponurą miną. Pewnie już
wiedział…
***
Nadszedł dzień
pogrzebu. W kościele zgromadził się prawie cały jej rok ze studiów. Nie zdążyła
ich dokończyć.
W pierwszej
ławce siedziałem ja, mój ojciec i jej przyjaciółka. Tylko tyle, albo aż tyle.
Gdzieś z tyłu siedziała moja rodzina, ale nie widziałem ich.
Mszę odprawiał
ksiądz Michał. Znowu. Mówił o tajemnicy śmierci, opowiadał o Hiobie, któremu
Bóg odebrał wszystko, a ten pomimo to pozostał mu wierny.
- My, podobnie
jak Hiob, skarżymy się dzisiaj Bogu. Chcemy, żeby usłyszał o naszej niezgodzie na to, co zadecydował. To
ludzkie. Bóg jednak chce, żebyśmy Mu zaufali.
Zawracanie
głowy. Ja nie tylko Bogu nie ufam i nie wierzę – ja Boga nienawidzę.
Ksiądz mówił
dalej niewzruszony:
- Ale my mamy
wsparcie, którego Hiob nie miał. Wiecie, co robi pelikan, gdy nie ma pożywienia
dla swego głodnego potomstwa? Rozdziera skórę na piersi swoim długim dziobem,
by pisklęta mogły pożywić się krwią spływającą z rany. To samo Chrystus zrobił
dla nas i dlatego często jest przedstawiany
jako pelikan. Zwyciężył śmierć, przelewając za nas własną krew, obdarzając nas
nieskończoną miłością. Jego ofiara jest potężniejsza niż śmierć. Bez tej krwi
umarlibyśmy dwa razy…
Zapadła we
mnie cisza. Jestem kamiennym bólem zawieszonym w pustce miłości- doskonale
nieprzemakalnym.
- Jedynie ta
miłość jest w stanie pokonać śmierć. Ten, kto ją otrzyma i kto ją ofiaruje, nie
umrze, ale narodzi się dwa razy - jak Aleksandra.
Cisza.
Cisza.
Cisza.
- Jeżeli ktoś
chciałby wspomnieć zmarłą, zapraszam.
Ktoś na końcu
kościoła poruszył się. Na środek wyszła kobieta, która kogoś mi przypominała.
Przeszła przez całą długość kościoła, weszła na ambonę i zaczęła:
- Do dziś nie
wiedziałam, jak ta dziewczyna miała na imię, ale chciałabym jej podziękować za
uratowanie mojego synka. Gdyby nie ona, to Kacperek leżałby w tej trumnie. –
Spojrzała na mnie.- Miałeś bardzo odważną dziewczynę. Szkoda, że jej życie
skończyło się równie nagle, jak się zaczęło. – Kobieta zeszła i skierowała się
do wyjścia.
Nikt się nie
poruszył. Wreszcie ja wstaję. Oczy wszystkich zwracają się na mnie. Wchodzę na
schody przed ołtarzem i zatrzymuję się na środku. Nie potrzebuję mikrofonu,
słychać mnie wszędzie.
- Wszyscy
znaliśmy Olę. Jedni od przedszkola, inni od studiów, ale wszyscy wiedzieliśmy,
jaka była. – Głos mi się załamuje, połykam łzy, których nie potrafię zatrzymać,
ale pomimo wszystko kończę.- Była zabawna, miła, szczera. Mówiła to, co jej
ślina na język przyniosła, ale tak, żeby nikogo nie obrażać. Można powiedzieć,
że umarła w moich ramionach. Pewnie wydaje się wam, że to było straszne, ale ja
wierzę, że dała mi w ten sposób nadzieję na lepsze jutro…
Podnoszę oczy,
kościół wydaje mi się zalany Morzem Martwym moich własnych łez, a ja unoszę się
na jego powierzchni na tratwie, którą zrobiła dla mnie Oleńka. Spuszczam wzrok
i wracam do ławki, bo pomimo drewnianej tratwy zaczynam topić się we łzach.
Zapamiętałem jeszcze tylko słowa księdza:
- Bierzcie i
pijcie z niego wszyscy. To jest bowiem kielich krwi mojej, przelanej za was…
A więc także
Pan Bóg marnuje swoją krew – czerwony deszcz nieskończonej miłości spada na
świat bezustannie, obdarzając nas życiem, ale my pozostajemy bardziej martwi
niż ci, którzy już umarli. Często zadawałem sobie pytanie, dlaczego miłość i
krew mają ten sam kolor, i teraz już wiem. To z winy Boga!
Ten deszcz nawet
mnie nie dotyka. Pozostaję nieprzemakalny. Pozostaję martwy.
***
Ostatni dzień
roku szkolnego. Ostatnia lekcja. Ostatnia minuta. I oto dzwonek – ostatni.
Towarzyszy mu
krzyk studentów witających wolność, jakby byli skazanymi na dożywocie więźniami,
niespodziewanie obdarowanymi łaską amnestii.
Zostałem sam w
auli, która przypomina cmentarz. Krzesła i ławki ożywiane przez tyle miesięcy
naszymi szaleństwami i obawami, poranione naszymi ołówkami i długopisami, stoją
teraz nieruchome jak cmentarne pomniki. Spowija ją śmiertelna cisza. Na tablicy
pozostały ślady liter Merlina, który napisał dla nas bardzo szczególne życzenia
miłych wakacji.
„Gdybym nie
miał nadziei, nie osiągnąłbym tego, co wydaje się nieosiągalne”.
Sentencja
Heraklita.
Dla mnie osobiście
to czysta kpina, ja straciłem wszystko, co było moją nadzieją.
Rok szkolny
skończył się nagle jak sztuczne ognie, choć w tym roku trwał przecież wyjątkowo
długo. Przynajmniej dla mnie - całe życie. Urodziłem się w jego pierwszym dniu,
dorosłem i zestarzałem się w dwieście dni, teraz czeka mnie jeszcze sąd
ostateczny – świadectwa, a potem, mam nadzieję, zacznie się raj wakacji. Nie
straciłem roku, nie mam nawet szczególnie słabych ocen.
Dzięki Oli
zrozumiałem, że nie mogę spisywać na straty ani jednego dnia życia. Myślałem,
że mam wszystko, a nie miałem nic. W odróżnieniu od Oli, która miała tylko
mnie, a jednak miała wszystko.
Wróciłem do
domu. Ojca nie było, znowu miał dyżur w policji. Świat bez Oli jest pusty,
bezbarwny. Zastanawiałem się nad samobójstwem. Wiedziałem, gdzie ojciec trzyma
broń.
Z tą myślą
zasnąłem na kanapie w salonie.
***
Białe obłoki,
przypominające watę cukrową unosiły się pod ich nogami. Znowu byli razem. On
siedział na chmurce, ona leżała na jego kolanach. Uśmiechali się.
- Dziękuję, że
pozwoliłeś mi odejść, ale ty powinieneś żyć. Carpe diem.
- Co to
znaczy?
- Chwytaj
dzień. Żyj każdym dniem jakby miał on być twoim ostatnim.
- Zapamiętam.
Dziękuję za to, że uświadomiłaś mi tym krótkim zwrotem, że samobójstwo nie jest
dobrym rozwiązaniem.
- I samobójcy
nie idą do nieba.
- Też fakt.
Mimo że każdy dzień, każda godzina, każda sekunda mojego życia jest niczym bez
twojej osoby, to obiecuję, że nie popełnię błędu, jakim jest samobójstwo.
- Ufam ci. Mam
nadzieję, że mnie nie zawiedziesz, bo cię kocham.
- Ja ciebie
również.
Po tych
słowach złączyli się w pocałunku.
***
Obudziłem się
z nową myślą. Znalazłem nową nadzieję. Przypomniałem sobie słowa starego
mistrza Oogwaya z Kung Fu Pandy:
- Wczoraj to
przeszłość, jutro to tajemnica, a dzisiaj to dar losu.
Dzięki nim
zrozumiałem, (dużo w tym zasługi Oli) że nie mogę popełnić samobójstwa, bo to
będzie dowodem mojej słabości, tchórzostwa i pozornego uciekania od problemów.
Zrozumiałem, że powinienem się z nimi zmierzyć jak Syzyf, który ma nadzieję, że
uda mu się wtoczyć głaz na górę, mimo iż wie, że jest to niemożliwe. Tak i ja
powinienem przezwyciężyć swoje słabości, lęki i problemy. Powinienem pokazać
Oli, że jestem godny nieba i jej miłości.
Z takim
postanowieniem wszedłem w świat dorosłych.
Obiecuję, że
spotkamy się tam na górze, kiedy nadejdzie czas, pomyślałem i posłałem całusa
do nieba. Byłem pewien, że Ola go złapała…