Cześć Wam !
Kolejne opowiadanie.
Tytuł : "Jestem Bogiem"
Podtytuł : "Nie próbuj żyć wiecznie, bo ci się nie uda ~ George Bernard Shaw"
Autorka : Clarie
Powód napisania opowiadania : Konkurs literacki w moim mieście. Trzecie miejsce ( sumie nie wiem za co, ale pomińmy ten fakt)
Wszelkie prawa do postaci należą do mnie. Podobieństwa lub zbieżność imion, nazw jest przypadkowa.
_______________________________________
Miłość jest luksusem, na który możesz sobie pozwolić dopiero wtedy,
kiedy twoi wrogowie zostaną wyeliminowani.
Do tego czasu wszyscy, których kochasz, to zakładnicy, wysysający z ciebie odwagę i nie pozwalający ci podejmować rozsądnych decyzji.
Do tego czasu wszyscy, których kochasz, to zakładnicy, wysysający z ciebie odwagę i nie pozwalający ci podejmować rozsądnych decyzji.
Orson
Scott Card Empire
Prolog
"Otarłam się o śmierć tyle razy,
że dawno wyrobiłam normę przeciętnego śmiertelnika – do czegoś takiego jednak
trudno się przyzwyczaić.
Nie mogłam przywyknąć do tego
uczucia, ale z drugiej strony, być może, zaczynałam oswajać się z myślą, że
podobne sytuacje są w moim przypadku nieuniknione. Chyba rzeczywiście
przyciągałam je jak magnes. Wymykałam się śmierci, ale ta uparcie po mnie
wracała.
I znowu wróciła. Tyle, że tym
razem wybrała sobie zaskakująco odmiennego wysłannika.
Rząd czarnych postaci przedzierał
się do nas poprzez lodowatą mgłę, którą wzbijały w powietrze ich kroki.
Wszyscy zginiemy, pomyślałam spanikowana.
Swojego największego skarbu byłam gotowa bronić do końca, ale samo myślenie o
nim mnie rozpraszało, a na to nie mogłam sobie pozwolić.
Zbliżali się niczym duchy. Czarne
peleryny wznosiły się odrobinę z każdym ich ruchem. Dłonie mieli koloru kości,
z drapieżnie zaciśniętymi palcami. Rozproszyli się, żeby okrążyć nas ze
wszystkich stron. Było ich więcej niż nas. Nie mieliśmy żadnych szans.
Do tej pory wszystko było proste.
Kiedy się bałam, próbowałam uciec. Kiedy nienawidziłam, próbowałam walczyć. Moje
reakcje nie były skomplikowane, bo i zabójcy, z którymi miałam do czynienia,
podpadali tylko pod jedną kategorię – wszyscy bez wyjątku byli potworami,
wszyscy byli moimi wrogami.
A teraz… Prawda jest taka, że
kiedy kocha się tego, kto chce cię zabić, brakuje wyboru. Co mogłam zrobić? Jak
mogłam uciec, jak mogłam walczyć skoro zadałabym wtedy ukochanej osobie ból?
Jeśli jedyną rzeczą, jakiej ode mnie naprawdę chciała, było moje życie?
A potem jak gdyby błysnął flesz i
nagle poczułam się zupełnie inaczej, chociaż z pozoru nic się nie zmieniło –Tytani
nadal parli w naszym kierunku gotowi do starcia. Ale teraz byłam już inną osobą
i jako taka ich postrzegałam. Teraz pragnęłam, żeby nas zaatakowali. Nie mogłam
się już doczekać. Kiedy przyczaiłam się z uśmiechem na twarzy, panika ustąpiła
żądzy mordu.
A przecież tak bardzo go
kochałam…"*
Rozdział 1
Błysnęły kły… nie, to były
miecze. Ostre miecze ze złotą rękojeścią. Dzierżyli je tak, jakby chcieli zabić,
ale nie mogli. Dostali przecież rozkaz. Nie potrafiliby go złamać… Nie teraz,
kiedy w grę wchodziło życie ich władcy. Wiedziałam, czego chcieli, a dokładniej,
kogo. Mnie i mojej córki. Najgorsze było jednak nie to, że i tak nas zabiją,
ale to, że był tam mój przyjaciel. Michael…
Od naszego ostatniego spotkania
minęły lata, a teraz jest tam… W armii tytanów jako zwykły człowiek. A może
jednak niezwykły? To, w jaki sposób władał mieczem, było dowodem jego przewagi
nad innymi. Jeszcze ten uśmiech… Taki szczery, ale niebudzący zaufania… nie,
nie, to nie mógł być Michael. On nigdy nie wziąłby do ręki miecza ani nie
wcieliłby się w żądnego mordu człowieka. To po prostu niemożliwe. Znam go
przecież…. Ale może nie tak bardzo jakbym chciała…
Nagle w moich uszach zabrzmiał
dźwięk rogu. Najwidoczniej moi rodzice nic nie wskórali. Ale zaraz, zaraz, ten
dźwięk mi nie pasował... Coś przypominał…
Różowe, niebieskie i fioletowe
falbanki. Biały obrus i frezje. Marsz weselny. Moja biała, tiulowa suknia… Mój
ślub i wesele. Ten jedyny u mojego boku. John…
Sceny ślubu i wesela minęły
równie szybko, co narodziny mojej córeczki. Teraz znalazłam się w ciemnym
pomieszczeniu… Chociaż nie za bardzo ciemnym. Jedynym źródłem światła była
świeca na stole. Podeszłam do niej. Nagle pokój rozbłysnął jasnym światłem…
Podświadomość mi podpowiadała, że to scena mojej śmierci… Zaraz, zaraz, jakiej
śmierci? Przecież ja nie umarłam. Ja żyję i mam się dobrze… Chociaż może
jednak… Może to już koniec. Zabili mnie szybko… Ale co z Margaret i Johnem?
Przyjrzałam się bliżej postaci,
która leżała na stole. Coś mi w niej nie pasowało. Znaczy to byłam ja ale tak
jakby nie ja… Włosy te same, kasztanowe, oczy ciemne prawie czarne, zgrabny
nos…
Ale zaraz… Czarne oczy? Przecież
ja mam fiołkowe. Czasami przechodzące w lazur, ale na pewno nie czarne. Jak to
Michael kiedyś określił: „ kiedy wesoła, to jak fiołek latem, kiedy zdecydowana,
jak wzburzone fale”.
Nagle poczułam podmuch zimnego
wiatru. Pokój zniknął, ale został ten ciemnooki sobowtór. Stałam teraz po
kostki w śniegu w swojej fioletowej sukni. Ta dziewczyna w swojej białej szacie
i o mlecznej cerze zlewała się ze śniegiem. Wyglądała jakby tylko zemdlała. Ja wiedziałam,
że jest inaczej. Śmierć odcisnęła swoje lico na jej twarzy. Powieki
przymknięte, usta sinoczerwone, włosy rozrzucone. Ona umarła…, zostawiając rodzinę
bez opieki. Niewinna…
Dało mi to do myślenia. Co by
było, gdybym i ja tak odeszła? Niewinna, smutna, blada… Jak poradziliby sobie
John i Margaret? Nie wiem… I nie chcę wiedzieć.
Kolejny dźwięk rogu. Jestem na
polu bitwy…. Widzę ją… Tę dziewczynę. Tylko teraz nie ma na sobie białej sukni,
ale czarną pelerynę. Symbol… No właśnie, czego symbol?
Wszyscy przeciwnicy wyglądają tak
jakby wzięli się z jakiegoś komiksu. Każdy w czarnej pelerynie i z mieczem, ale
wszyscy inni. Jeden ma bliznę na twarzy, drugi nie ma ręki, jeszcze inny
wygląda jak ziemskie wcielenie anioła.
Wszyscy są gotowi do starcia. Nie
ma niezdecydowanych. Oni wiedzą, czego chcą. Mnie i Margaret. My jesteśmy tymi,
które wiedzą, jak uleczyć ich władcę. Jakie są napary i potrawy, które Ester
musi zażywać. On musi przeżyć. Nie może umrzeć. Musi sprawować władzę, bo nie
ma drugiego takiego człowieka. Niezwykłego…
Oni o tym wiedzą, ale się mylą.
Jest jeden niezwykły człowiek o fiołkowych oczach, którego ojcem jest Ester.
Zapomniane dziecko. Porzucone jak jakieś zwierzę. Wychowane przez naturę, ale
znalezione przez obcych ludzi. Wychowane na osobę o duszy marzyciela, ale
twardo stąpającej po ziemi. O wielkim zaufaniu i wielkiej inteligencji.
Prowadzone do ołtarza przez ojczyma. Ale teraz nieopatrznie się o nie
upominają. Nie po to, aby sprawowało władzę, ale po to, żeby uleczyło ich
władcę. Żeby przywróciło Estera do stanu używalności. Tym dzieckiem byłam ja.
To ja miałabym sprawować władzę po śmierci ojca, ale nie chcę zostawić ludzi,
którzy mnie wychowali. Których po prostu bezwarunkowo i nieodwołalnie kocham.
To ja, Leonia von Roshlyn, będę musiała opuścić rodzinę, żeby uleczyć
człowieka, którego nienawidzę.
Ojca, który bez skrupułów
zostawił dziecko na pastwę losu. Pozbył się konkurencji, bo wierzył, że będzie
nieśmiertelny. Niestety taki nie był. Najchętniej sama bym mu dosypała jakiejś
trucizny, ale nie mogę… Nie chcę być taka jak on. Taka okrutna…
Nikt nie wie, kim jestem. Ani
John, ani Margaret, ani nawet Michael. Zresztą jak temu ostatniemu miałabym
powiedzieć? Wiedziałam tylko ja. Nikt więcej. To był mój sekret…
Tytani zaczęli się niecierpliwić.
Już chcieli zacząć walczyć. Ja zresztą też. Nie chciałam stać bezczynnie.
Chciałam pokazać, na co mnie stać. Byłam inna. Byłam bogiem… I nadal nim jestem.
Poczułam nagłe szarpnięcie. To
John. Odciągnął mnie w tył. Chciał chronić dwie osoby, na których mu zależało,
ale ja byłam silniejsza. Wyrwałam się i podbiegłam do przodu. Zobaczyłam, że
zaatakowali. Razem z rodziną rzuciłam się do ataku. Trudno było ich zabić.
Zabiłeś jednego, to odradzał się drugi i tak w kółko.
Nasza śmierć była już blisko…
Czułam jej oddech na plecach…
Kiedy złapali Margaret, wydałam z
siebie krzyk, który zmroził krew w żyłach przeciwników. Zresztą w moich
również. Wiedziałam to. Wszyscy zamarli w bezruchu i patrzyli na mnie.
Przewiercali moje ciało wzrokiem.
Wtedy i ja to poczułam. Uniosłam
się na wysokość około dziesięciu metrów. Słyszałam szepty tytanów i mojej
rodziny.
- To ona!
- Cudowne dziecko!
Wszyscy zaczęli składać mi pokłony.
Nawet John i Margaret. Robili to tak, jakby bali się mnie - swojej żony, matki,
córki. Ja też poczułam się inna. Mój sekret wyszedł na jaw, więc teraz tytani
nie mogli mnie zabić. Teraz to oni musieli zabić Estera. Ja natomiast poczułam
się odludkiem. Czułam, że nie pasuję do tego towarzystwa. Za dużo złości,
pokory i niewiedzy.
Kątem oka zobaczyłam jakiś ruch.
To on… Michel skradał się do mojej rodziny. Do Johna… Wiedziałam, co chce
zrobić, ale nie mogłam wydusić z siebie ani słowa. Krzyk zamarł mi na ustach.
Opadałam na ziemię w momencie, kiedy mój „przyjaciel” wbijał miecz w plecy
mojego męża. Złapałam Margaret za rękę i wbiegłyśmy w las. Nie chciałam, żeby
ona to widziała. Śmierć swojego ojca. Nie teraz. Z drugiej strony, może to ja
nie byłam wystarczająco silna, aby na to patrzeć.
Biegłyśmy ile sił w nogach. W
końcu wzięłam córkę na ręce i wbiegłyśmy w jeszcze większe krzaki. Zasłaniałam
ją swoim ciałem, nie bacząc na ocierające mnie pokrzywy i wbijające się sosnowe
igły. Uciekałyśmy jak najdalej. Od rodziny, wrogów i jego. I tak mnie znajdzie,
ale niech sobie trochę najpierw poszuka.
Wpadłyśmy na polanę. Stał tam
nadal. Mały kamienny domek. Wybudowałam go jeszcze przed ślubem. Nikt o nim nie
wiedział. Było tam wszystko. Jedzenia wystarczyło na miesiąc, ubrania leżały
wyprasowane w szafkach. Dwa pokoiki, kuchnia, łazienka. Dla zmylenia wrogów
dookoła obsadzono go młodymi sosnami, pokrzywami, jagodami i krzewami
leszczyny. Tylko wprawne oko mogło dostrzec kamuflaż.
Weszłyśmy do domku. Małą
zaprowadziłam do pokoiku.
- Mamo, czemu mnie tu
przyprowadziłaś? Dlaczego taty nie ma?
- Margaret posłuchaj. Przez
dłuższy czas będziemy tu mieszkały. Nie wychodź nigdzie. Tata za niedługo
przyjedzie. Teraz przyniosę ci herbatę, dobrze?
- Dobrze.
Poszłam do kuchni i zagotowałam
wodę. Wiedziałam, że w sprawie ojca okłamałam moją córkę, ale nie powiem jej
teraz prawdy. Małe ‘dzyń’. Woda już gotowa. Zalałam torebkę błyskawicznej
herbaty i dosypałam tam szczyptę środka nasennego, chociaż nie lubię stosować
takiego rodzaju specyfików. Zaniosłam napój córce. Wypiła i zasnęła. Obudzi się
dopiero za jakieś dwanaście godzin. Ja natomiast udałam się do mojego pokoiku.
Biurko, krzesło, łóżko, regał na książki, szafka obok łóżka, laptop i lampka
nocna. Tak jak zostawiłam…
Podeszłam do biurka i włączyłam
laptopa. Zobaczyłam zdjęcie naszej rodziny na wakacjach nad Adriatykiem. Łzy
zakręciły się w oczach. Opadłam na krzesło i zaszlochałam.
Czemu ja? Czemu to właśnie ja
przyciągam niebezpieczeństwa jak magnes? Czemu John? Byliśmy szczęśliwi, nikt
nie wiedział o moim sekrecie, a teraz on…
Kliknęłam na pulpit laptopa.
Wcisnęłam ‘Kasuj’. To zdjęcie i tak będę miała w pamięci.
Zastanów się, co tak naprawdę
wiesz o Michaelu i tytanach, pomyślałam.
Folder ‘Tytani’.
Przywódca Ester, mój ojciec. Nie
ma hierarchii. Wszyscy są równi.
Czytałam dalej, ale coś mnie
tknęło. Usłyszałam odgłos łamanych gałązek. Za szybko… To nie oni…
Rozdział 2
Leżenie w łóżku przez cały dzień
nie jest moim ulubionym zajęciem. Musiałem się przejść. Daleko. Odpowiednia
okazja nadarzyła się, kiedy moi ludzie poszli szukać człowieka zdolnego mnie
uleczyć. Wstałem z łóżka i wygładziłem pościel. Podszedłem do okna i otworzyłem
je na oścież. O tak, powiew świeżego powietrza to jest to, czego mi trzeba.
Już, już chciałem wyjść, ale coś mnie tknęło. Przecież nie pójdę tak jak teraz
stoję, pomyślałem. Musiałem się iść przebrać.
Ubrany w czerwony płaszcz i
czarny strój do jazdy konnej wyszedłem na balkon. Popatrzyłem na statki w
porcie. Na ludzi krzątających się na targu. Na słońce i na morze. To wszystko
było moje. To wszystko ja zbudowałem. Sam, beż niczyjej pomocy. A teraz, teraz
to może być mi odebrane. Przez moje nieudacznictwo. Przez jeden mały wypadek.
Dosyć, skarciłem siebie w
myślach. Zszedłem po schodach do stajni. Powoli, krok za krokiem, uważając żeby
nikt mnie nie zobaczył. Odnalazłem boks mojego karego rumaka. Założyłem siodło
i pospiesznie wskoczyłem na jego grzbiet. Jak najszybciej wyjechałem ze stajni
i skierowałem się na północ. Sam nie wiem, czemu.
Po tylu tygodniach w zamkniętym
pomieszczeniu czułem jak moje ciało odżywa. Mój rumak zresztą też to poczuł. Z
kłusu przeszedł w galop. Wiatr przynosił mi coraz więcej zapachów. Od sosnowych
igieł po zapach świeżo skoszonej trawy. To wszystko mi kogoś przypominało. Moją
córkę.
Jej delikatna mleczna cera,
fiołkowe oczy i kasztanowe włosy. Taka była, kiedy ją porzuciłem. Dlaczego?
Bałem się jej, a dokładniej tego, co może mi zrobić jak stanie się dorosła.
Kiedy osiągnie pełnię mocy i nauczy się nad nią panować.
Nikt nie wiedział o mojej wpadce
z ziemską kobietą. W ten sposób powstała Leonia. Odziedziczyła cechy matki,
która zmarła po porodzie, chociaż bardziej przypominała mnie. Taką miałem
przynajmniej nadzieję.
Porzuciłem ją, kiedy miała
niespełna dwa lata. Nie chciałem jej wychowywać. Bałem się, że będzie
silniejsza niż ja. Niestety ta nienawiść do konkurencji doprowadziła do tego,
że porzuciłem swojego jedynego spadkobiercę. Jednak ból po tym dawno już minął
i teraz żyłem pełnią życia dopóki mój koń nie spadł ze skarpy. Dopóki ja nie
wpadłem do przydrożnego wąwozu. Dopóki nie wykrwawiłem się prawie na śmierć.
Moi ludzie nie spieszyli się specjalnie żeby mnie szukać. Bo, po co?
Moje rozmyślania przerwało rżenie
Crega. Dojechaliśmy do jakiejś polany. Znaczy dawniej to była polana, ale teraz
stał tam jakiś domek. Właściciele nie chcieli żeby ich znaleziono i obsadzili
mury roślinami tak żeby wyglądało to jak las. Sprytne, pomyślałem.
Zsiadłem z konia i przywiązałem
go do drzewa. Sam poszedłem powoli w kierunku zabudowań. Szedłem cicho jak
myszka, ale mój pech dał znać o sobie wtedy, gdy nadepnąłem na suchą gałązkę.
Cholera, ja to mam szczęście, pomyślałem.
Dźwięk był na tyle głośny, że
usłyszałby go człowiek w domku, ale na tyle cichy, że pomyślałby, że to jakieś
zwierzę. Spojrzałem w okno. Tak, na pewno osoba w domu usłyszała odgłos łamania
gałązki. To źle… Zdradziłem swoją obecność...
***
***
Powoli podeszłam do okna.
Rozejrzałam się, ale nikogo nie zobaczyłam. Fałszywy alarm, pomyślałam.
Wyszłam na werandę. Cicho, aby to
coś lub ktoś mnie nie usłyszało. Przeleciałam wzrokiem po okolicznych drzewach
i już myślałam, że wszystko w porządku, kiedy zobaczyłam coś… coś, co na pewno
nie było częścią lasu.
Kiedy podeszłam bliżej,
zachowując ostrożność oczywiście, ten tajemniczy przedmiot okazał się kawałkiem
materiału. Czerwonym kawałkiem jedwabiu.
Kto chodziłby w czymś takim po
lesie, pomyślałam.
Słyszałam czyjś oddech. Obróciłam
się powoli wokół własnej osi i stanęłam oko w oko z mężczyzną.
Był on w średnim wieku. Ubrany w
czarny strój do jazdy konnej i czerwony płaszcz wyglądał bardzo dystyngowanie.
Jedno, co mnie zdziwiło to to, że przy pasie miał przypiętą szablę. Raczej
jeżdżąc konno nie powinno się nosić broni przy boku, pomyślałam.
Włosy pewnie wcześniej były
elegancko przylizane, ale teraz były w nieładzie, zresztą tak jak siwa broda.
Jakieś dziesięć metrów za nim
stał koń. Koń, o którym ja zawsze tylko mogłam pomarzyć. Miał czarną,
połyskliwą sierść i wielkie, mądre, niebieskie oczy. Grzywa i ogon były
nienagannie wyczesane i ułożone. Nawet wiatr nie rozwiał ich tak bardzo.
Pomyślałam, że powinnam tego
wędrowca zaprosić na herbatę do siebie, ale bałam się, że to może być szpieg.
Jednak po długiej chwili ciszy odezwałam się:
- Witam, jestem Leonia von
Roshlyn. A pan to, kto?
-
Jestem, młoda damo… – zauważyłam , że się waha. – Jestem Mark
- Miło mi pana poznać. Może
wejdziemy do środka? Właśnie zaparzyłam herbatę. – Siliłam się na łagodny i
uprzejmy ton.
- Bardzo chętnie. – odpowiedział.
Weszliśmy do środka. Kiedy
przechodził przez drzwi zauważyłam, że jego peleryna jest niekompletna.
Zaprowadziłam gościa do kuchni i posadziłam przy stole. Jeszcze ciepłą wodą
zalałam dwie torebki herbaty i postawiłam przed Markiem a sama usiadłam
naprzeciw niego z kubkiem w ręce.
***
I co ja miałem zrobić? Stanęła
naprzeciwko mnie moja własna córka, a mnie sparaliżował strach.
- Witam, jestem Leonia von
Roshlyn.- Jej głos przerwał ciszę. - A pan to, kto?
-
Jestem, młoda damo… – nie wiedziałem co powiedzieć. To moja córka.
Chciałem się jej rzucić na szyję i uściskać, ale postanowiłem, że jeszcze nie
teraz. – Jestem Mark
- Miło mi pana poznać. Może
wejdziemy do środka? Właśnie zaparzyłam herbatę.
- Bardzo chętnie. – odpowiedziałem.
Zaprowadziła mnie pod drzwi.
Kątem oka uważnie mnie obserwowała. Weszliśmy do środka, a ona zaprowadziła
mnie do stołu, na którego blacie zaraz postawiła kubek z herbatą, a sama
usiadła naprzeciw.
Rozejrzałem się wokół. Fioletowe
kafelki ścienne i takie same na podłodze. Meble w kolorze miodowym. Lodówka,
kuchenka gazowa. Kiedy obróciłem głowę w tył zobaczyłem cztery pary drzwi, z
których jedne prowadziły na zewnątrz. Ciemne drzwi wyraźnie kontrastowały z
białą ścianą korytarza. Z tego, co widziałem dom i wyposażenie skromne, bez
zbędnych ulepszeń.
Idealne miejsce na kryjówkę,
pomyślałem.
* Stephanie Meyer "Przed Świtem"
* Stephanie Meyer "Przed Świtem"
Masz talent do pisania !
OdpowiedzUsuń